Krystian Matysek, wybitny twórca filmów dokumentalnych i przyrodniczych, człowiek orkiestra (jak to często w przypadku osób zajmujących się filmami przyrodniczymi bywa), rozmawia z „FilmPro” o swoich doświadczeniach realizatorskich, pasji i nie poddawaniu się.

Rozmowa: Jarek Somborski

 

Poniższy tekst jest  skrótem tekstu który ukazał się na łamach FilmPRO. Publikujemy go z drobnymi zmianami zostawiając esencję. Od chwili pojawienia się tekstu, tematyka o której piszemy nie straciła nic ze swojej aktualności.

Kadr z filmu „Niedźwiedż. Władca gór”

Krystian Matysek ma w swoim dorobku takie filmy dokumentalne jak „Olter”, „Statkiem po trawie”, „Sekrety Miłości”, „Apokalipsa bez granic”, wiele filmów przyrodniczych: „Łowcy miodu”, „Niedźwiedź. Wladca gór”, „Dziobem i pazurem”, „Piasek jest drapieżnikiem”, cykl filmów dokumentalnych „Dzika Polska”, „Badacze natury”…

FilmPro: W twoim filmie „Łowcy miodu” pokazujesz pszczoły z niezwykłej perspektywy. Kamera staje się niemal integralną częścią roju, dzięki czemu widz znajduje się bardzo blisko pszczelej akcji. Jak to się udało zrobić? Jak wygląda przygotowanie do takich ujęć? Jaki wpływ ma technologia na podejmowanie decyzji?

Kadr z filmu „Łowcy miodu”, na zdjęciu z pszczołą –  Magdalena Popławska

Krystian Matysek: Nie da się mówić o jednym filmie, podchodząc do tematu „przyroda”. Przez całe życie zdobywasz doświadczenie, każdy gatunek, który filmujesz, wymaga innej technologii, innych zdjęć, innego podejścia do realizacji. Tu były pszczoły, więc hipermakro, tu niedźwiedź, tam ptaki, więc znowu długa optyka. Taki sprzęt nie jest na co dzień w rentalach lub jest bardzo drogi… W polskiej rzeczywistości kleimy to wszystko w rękach, w sensie technologii. Kiedy pracowałem z Janem Walencikiem na taśmie filmowej, nie było obiektywów, jakie są dziś dostępne. Np. firmy Frazier – z trzech obiektywów jest stworzony jeden, z ostrością od zera do nieskończoności. To narzędzie niezbędne przy kręceniu sytuacji, w których obiekty znajdują się w minimalnej odległości od obiektywu, czyli świata makro, albo zwierząt, które ci wręcz wchodzą do kamery. To było technologicznie wtedy dość trudne wyzwanie. Dziś czekam na te wszystkie nowości: na FB mam głównie polinkowane nowości technologiczne, potem mi się wyświetlają wszystkie aktualności, jeśli czegoś szukam… Chcę być świadomy, co nowego się pojawiło. Z kolei te specjalistyczne rzeczy zawsze idą z dużym opóźnieniem. To nie jest tak, że wchodzi nowa technologia i jest nagle wszędzie. Najpierw jest główny rynek, z typowymi rozwiązaniami, potem dopiero pojawiają się nietypowe rzeczy. A żeby zrobić coś takiego w 4K i na dodatek jako makro, np. pszczoły, to jest naprawdę ciężka sprawa, wyzwanie. I naprawdę nie ma jak. Potem z rocznym, dwuletnim opóźnieniem to się gdzieś pojawia. Te nowości to są dla mnie fajne rzeczy.

Krystian Matysek z jednym z bohaterów filmu „Łowcy miodu”

FP: Masz jakiś przepis na dobieranie sprzętu do filmu?

KM: Przyrodnik musi być gotowy na całą optykę, niemal od zera [chodzi o bardzo szeroki obiektyw o wyjątkowo krótkiej ogniskowej – przyp. red.] do ekstremalnego tele a najlepiej jeszcze na coś niezwykłego, jeszcze bardziej ekstremalnego, co się nie da sklasyfikować w żadnej wypożyczalni sprzętu, czego nie ma, co trzeba wynaleźć, wykombinować… Długo czekałem na kamerę, na której mógłbym pracować wygodnie. Żeby pracowała w wysokiej rozdzielczości a jednocześnie miała choćby lekkie slow-motion… Teraz mam Reda Ravena, bo na tyle mnie było stać, czyli mam te przynajmniej 240 klatek na sekundę, więc już coś jest. Przyroda tego wymaga. Jak nie będziemy poszukiwać, zostaniemy w tyle. Przyrodę trzeba technologicznie dogonić. Czasami trzeba wynajdować. Dziś np. podziwiam to, co zrobiłem kiedyś, bo 15-20 lat temu to był jeden z moich pierwszych filmów [mowa o filmie „Dziobem i pazurem” – przyp. red.]. Gdy chciałem zrobić lot kamery między drzewami, to musiałem sam kombinować, jak to zrobić. Trzeba było mieć super grube żyłki, budować jakieś konstrukcje, jakieś krany, żeby to przeleciało między drzewami. A potem się okazuje, że wszystko można kupić, jeśli są na to środki. Na ogół w naszych produkcjach środków nie ma, bo nie ma takiego podejścia. Nie ma kultury świadomości przyrody i za tym wszystko idzie. 

W Wielkiej Brytanii jest zupełnie inaczej. Gdy robiłem film dla nich, a zrobiłem tylko jeden – od razu było widać inne podejście. Weźmy np. takiego researchera. To osoba, która naprawdę szuka, bada temat, znajduje rozwiązania, sugeruje, umie to wyszperać. Gdy robiłem film „Niedźwiedź. Władca gór”, to musiałem sam go sobie szukać. Tego typu podejście powinno być zabronione… Gdy robiłem zdjęcia na terenie pięciu państw, potrzebowałem też researcherów terenowych, ale ich nie miałem. Nie mogłem sobie na to pozwolić finansowo… To nie jest tak, że się gdzieś tam dzwoni i ustala. To nie wystarcza. Trzeba tam pojechać i samemu przeorać wszystko, co możliwe. Zobaczyć, co może się przydać, a co nie. Jak te miejsca wyglądają, jak się zabrać do zdjęć w danym terenie. Gdy się nie ma ludzi do współpracy, trzeba to robić samemu, a to zużywa ogromne zasoby energii i czasu. Moja teoria jest taka, że w Polsce nie ma rynku i odbiorcy filmów przyrodniczych, bo nie wychowano takiej widowni, a nie ma też żadnych struktur finansowych, które by wspierały te filmy.

Ujęcie z filmu „Łowcy miodu” – sekwencja kręcona w Nepalu

FP: To dlaczego zrobiłeś taki film jak „Niedźwiedź. Władca gór”?

KM: Bo jestem ambitny, bo w Polsce nikt jeszcze żadnego filmu o niedźwiedziu nie zrobił. To był dla mnie napęd. I w pewnym sensie ten napęd dawał mi siły i umożliwiał pokonanie przeszkód. Choć przeszkody bywają różne. Teraz robię np. zdjęcia do dziesięcioodcinkowego filmu o Bałtyku. Męczę się, bo u nas brudna woda. Co z tego, że umiem nurkować i mam sprzęt, skoro nic nie widać (śmiech). Ale nie można się poddawać. Lubię takie wyzwania. Myślę, że każdy, kto robi prawdziwą, dziką przyrodę, przede wszystkim jest cierpliwy i zna swoje wartości i ograniczenia. I nie afiszuje się. Robi swoje. A to są wbrew pozorom – ciężkie wyzwania. Ale to też się zmienia z czasem: procentuje doświadczenie. Kiedyś pewna scena kosztowała mnie trzy lata obserwacji, siedzenia w ukryciu po siedemnaście godzin. Dziś wiem, co zrobić, żeby zamiast dwóch lat spędzić przy realizacji dwa dni. Ale to moja osobista wiedza, i niewiele osób będzie w stanie to docenić, zauważyć. Najczęściej nie ma co tej wiedzy komukolwiek sprzedawać. Bo to są dwa, trzy lata nie tylko ciężkiej pracy, ale nawet pokuty, dla filmowca i fotografika to są małe punkty medytacji, łączenia się z matką naturą, gdy czekasz od świtu i wiesz, że możesz wyjść dopiero po zachodzie słońca. Wytrzymać na 1,5 metra kwadratowego przez cały dzień, w zasadzie niewiele widząc, nie mogąc czytać książek i dłubać w nosie, tylko zachowując czujność. Jak w czołgu, w którym nic nie widzisz i musisz obserwować świat dookoła. To poświęcenie, które w naszych realiach produkcyjnych nie jest opłacalne, bo jakby przeliczyć liczbę dni, które spędzasz w pracy, na ilość materiału, nie zawsze się sprawdza. Ale prawda jest taka, że im więcej czasu tak spędzisz, tym masz lepszy film. W fabule pracujesz jak w fabryce, musisz zrealizować dwie minuty dziennie i idziesz dalej, a tu może zrealizujesz, a może nie. Na przykład, gdy robiłem „Niedźwiedzia”, to z miasta do przyrody przyszedłem z bagażem zarówno mentalnym jak i fizycznym, który przeszkadzał. Potrzebujesz czasu, żeby wejść w naturę, żeby natura cię zaakceptowała. Bo samodzielne wytropienie niedźwiedzia jest nieprawdopodobnie trudne. Nie miałem naukowca ani nikogo, z kim mogłbym się konsultować. Nie miałem w terenie zaplecza researcherskiego, bo nie ma odpowiednich ludzi. W Wielkiej Brytanii przyroda ma ogromny szacunek każdego obywatela: w samej Anglii są dwa miliony obserwatorów ptaków, co pokazuje skalę zainteresowania zwykłych ludzi matką naturą. Dlatego są najlepsi, mimo że Amerykanie próbują im bruździć.

FP: Jak zatem wygląda recepta na film przyrodniczy? 

KM: Mam własną klasyfikację filmów przyrodniczych. Francuski: wielkie autorskie kino, które wchodzi na wielkie ekrany. Na to chodzą ludzie, ale tam jest stała produkcja, do kin wprowadzają dziesięć tytułów rocznie, młodzież jest do nich przyzwyczajona. U nas widujemy z nich jeden, dwa filmy, takie jak „Makrokosmos”, „Mikrokosmos”. To moje ulubione. 

Z kolei BBC jest wg mnie takim Hollywood filmu przyrodniczego – robią rzeczy najlepsze na świecie, są najbardziej zaawansowani technologicznie, ale też w podejściu, w szacunku do przyrody. I do realizatora. Kiedy pracowałem dla nich, wszystko, co robiłem, było zrozumiałe. W Polsce słyszę zawsze zdziwienie: po co ci to? Albo tamto? A tam wszyscy pomagają, sprzyjają, pracują na najlepszy efekt. Gdy robiłem film z BBC, osoba koordynująca moje ruchy codziennie pisała dwie bite strony, co mam zrobić i dokąd się udać. Ten człowiek mieszkał w Londynie, setki kilometrów od miejsca, gdzie robiłem zdjęcia. Ale głową był tam non-stop. U nas nie ma nikogo podobnego. 

Kadr z filmu „Niedźwiedź. Władca gór”

Za dawnych czasów było familijne kino amerykańskie. Mąż z żoną wyjeżdżali na dwa lata w wielką przyrodę. Skazani na siebie, tworzyli. Coś podobnego zaczynali w Polsce Walencikowie. Kolejny trend, który się pojawił niedawno, to taki amerykański „National Geographic”, Dicovery. Nie lubię tego podejścia, jest zbyt agresywne. Rozumiem, że to jest robione pod młodych ludzi, którzy siedzą w Internecie, ale matka natura ma własny rytm. A tu pojawiają się tytuły w stylu: „Najgorsze, największe, najbardziej drapieżne, mające największe kły”. Nie podoba mi się to, ale obawiam się, że to właśnie może zdominować rynek. Pociechą może być to, co robią Francuzi. Raz na jakiś czas duży film, który dociera nawet do Polski. Umieją go zrobić, umieją sprzedać. 

Kadr z filmu „Niedźwiedź. Władca gór”

FP: Jak wobec tego powstają twoje filmy? Kto pomaga? Naukowcy? Miłośnicy przyrody?

Przy „Niedźwiedziu” miałem poważny kryzys. Pojechałem w Bieszczady, teoretycznie byłem w bardzo dobrych miejscach, nigdy nie musiałem spędzać nocy w lesie, a wtedy nie było innego wyjścia… Po dwóch miesiącach miałem wszystko w kadrze, bardzo rzadkie gatunki zwierząt, ale nie mogłem tego ująć, bo kamera nie była w tamtych czasach na tyle czuła… A producenci tego nie rozumieli. Że tu trzeba coś kombinować… Czas płynie, a ja nie mam ani jednego ujęcia, które by zrobiło mi film. To wymaga innego podejścia do realizacji. Kiedy pytałem naukowca w Bieszczadach, który się tym zajmuje od trzydziestu lat, kiedy widział ostatnio niedźwiedzia, i słyszałem, że półtora roku temu, to wiedziałem, że mi nie pomoże. On ma pułapki, gdzie są zwabiane niedźwiedzie, system satelitarny GPS mu daje sygnał, kiedy niedźwiedź się złapał i on go w naturze nie widzi. Teraz nastawiali tam mnóstwo ukrytych kamer, ale wtedy to były nowości. Produkcja by mnie wyśmiała, gdybym zażądał czegoś takiego

FP: Po dwóch miesiącach w plenerze skontaktowałeś się z producentami i…?

Nie życzyłem sobie żadnej wolnej soboty, żadnej wolnej niedzieli, spędzałem całą dobę praktycznie w lesie. Wiedziałem, że muszę mieć materiał, który udźwignie film. Asystent w południe dostarczał mi pożywienie. Resztę czasu byłem niewolnikiem ukryć, łącznie z samochodem; spędziłem tam ze trzy tygodnie, bez zasięgu, bez łączności ze światem. 

Miałem kryzys… Zrobiłem założenie, że póki nie sfilmuję, nie mam wakacji, nie mam wolnego dnia. Nastąpiło gigantyczne przemęczenie. Wybrałem sobie temat, którego jeszcze nikt w Polsce nie zrobił i zrozumiałem, dlaczego go nikt nie zrobił. Musiałem zmienić front i poszukać sposobu. Wiedziałem, że muszę mieć dramaturgię, muszę mieć wiele ujęć nakręconych, żeby zbudować jakąś scenę. Więc po troszku, krok po kroku to się w końcu udało. Trwało to w nieskończoność…

Teraz gdy robię film o Bałtyku, jest jeszcze inaczej – tam są zdjęcia nagle planowane – na dwa, trzy dni tylko. W transzach. Bo nie ma budżetu na taką liczbę dni, jaka powinna być. Zanim pojadę, zanim zdokumentuję teren, mija cały dzień. A każdego dnia coś się zmienia, wczoraj była woda, dziś jest lód. Trzeba umieć się w tym znaleźć. 

W przypadku „Łowców miodu” też eksperymentowałem. Wziąłem aktorkę, wydawało mi się, że będzie łatwiej, okazało się, że wcale nie. Przy produkcji były różne trudne wyzwania, ale też bardzo ciekawe chwile, fajne momenty. Film miał dystrybucję kinową – równocześnie wszedł na 70 ekranów. W dokumencie, zwłaszcza przyrodniczym, to się nie zdarza. U nas nie ma nawyku chodzenia na takie filmy. Musiałoby ich powstawać i wchodzić do kin pięć, sześć rocznie, żeby widownia się przyzwyczaiła do tego gatunku, żeby dzieci na nie czekały. 

Ale do tego potrzebne jest wsparcie instytucjonalne, osobne źródła finansowania. Tak jak wreszcie coś drgnęło w sprawie filmów dla dzieci i młodzieży – trzeba by przedłużyć to podejście na filmy przyrodnicze. Wtedy mogliby zacząć też konkurować twórcy. Ta pani wyjechała do Australii, ja wyjeżdżam jutro do Azji, ale wyjeżdżam, bo chcę robić kino światowe, do oglądania na całym świecie, a nie w Polsce w teleranku. I dlatego nieustannie zadaję sobie pytanie, jak robić te filmy. 

Czasem mnie o to boli głowa, a czasem to przychodzi samo. Mój pierwszy film, który odniósł sukces [„Dziobem i pazurem” – przyp. red.], dostał 40 nagród na całym świecie, był emitowany w 140 państwach, dał mi pewność siebie. Zrobiłem go bez słowa komentarza: wszyscy pukali się w głowę. Nie miałem żadnego wsparcia PR-owego. Ciekawe, jakby wyglądała jego publiczność, gdyby miał takie zaplecze, jak wchodzący wtedy właśnie do kin „Makrokosmos”?

Kiedy ktoś z Polaków robi karierę za granicą, to go doceniamy, na miejscu wszystko jest dużo trudniejsze. Choć z drugiej strony za granicą nie można zawsze liczyć na taką swobodę, wyraz artystyczny, własne zdanie… Wszystkie kanały dokumentalne jak National Geographic czy Discovery siedzą w schematach i jak się nie zrobi filmu pod ten schemat, to go nie kupią.

Robię filmy po swojemu. Według własnego klucza, we własnym stylu. Gdybym chciał sprzedać film do National Geographic, musiałbym zrobić pod nich. Dla mnie to niemożliwe. 

FP: A do jakiego kompromisu mógłbyś się posunąć?

 KM: Tylko jedno wchodzi w rachubę: IMAX! Jeszcze mi nie wyparował całkiem z głowy. Ale kiedy pytam ludzi z ulicy czy wiedzą, co to IMAX, to się załamuję, bo z 85% nie wie. Technologia z kolei teraz się zrobiła taka fajna, że małymi kamerami można zrobić coś na duży ekran. To coś wspaniałego. Bo filmowa, „analogowa” kamera ważyła pół tony, więc operowanie gdzieś pod wodą, w powietrzu, było niezwykle trudne. A jeszcze z przyrodą w roli głównej! Smuci mnie, że kolega Czech zrobił film do IMAX-a. Mamy cztery razy większy naród i kinematografię, a nie mamy filmu w tym formacie. Inna rzecz, że zobaczyłem ten film i niestety chyba przechwycili go Amerykanie i zrobili coś takiego jak z „Oceans” [film wyprodukowany przez Jacques’a Perrin’a po sprzedaży do Disneya został przemontowany i stracił wiele ze swojej siły, stał się „poprawny” i bardziej „korpo” – przyp. red.]. Powstała wersja totalnie komercyjna. Zdziwiło mnie, że tak można. Szkoda.

Kadr z filmu „Niedźwiedź. Władca gór”

FP: Gdy jesteś na odludziu, o czym myślisz najczęściej? Montujesz film w głowie, myślisz o kompozycji? 

KM: Często myślę o tym czy to, co robię, wytrzyma próbę czasu. Ten mój styl. Niektóre filmy strasznie się starzeją, czas nie jest dla nich łaskawy. To bywa przygnębiające zwłaszcza dla autorów filmów przyrodniczych. Nie dość, że musimy robić filmy z dużym wyprzedzeniem, czasem nawet przed akceptacją budżetu, bo nie można czekać… No więc przydałoby się, żeby się te filmy nie zestarzały szybko (śmiech). Stąd nietypowe, autorskie podejście. 

Ale też trzeba robić inne rzeczy, bardziej przyziemne. W pewnym momencie trzeba złożyć te wnioski, napisać scenariusze. Ale pojawia się kolejny problem – co możesz napisać? Zainscenizować możesz to albo tamto, ale co uda ci się uchwycić w przyrodzie? Nie masz gwarancji. A ja chcę przyrodzie być wierny.

Załamałem się, oglądając „Królestwo”. Jako filmowiec, który zna przyrodę, widziałem, co jest inscenizacją, a co jest prawdziwe. Co jest dzikie, a co oszukane. Niestety, często pojawiają się rzeczy oszukane. Rozumiem – hodować rzadki gatunek. Ale ktoś sobie wymyślił, że kamera będzie jechać przed watahą biegnących wilków. To jest w przestrzeni dzikiej natury absolutnie niemożliwe do nakręcenia. Więc sobie wymyślają takie ujęcie i hodują te wilki, synantropizują je do tych terenów, do treserów, żeby to się potem udało w filmie. Nie mam ochoty oglądać takiego filmu, czuję się oszukany.

FP: W jaki sposób zatem zrobić coś niepowtarzalnego?

KM: Oprócz techniki, którą trzeba wymyślić, kluczową sprawą jest research. To dla mnie była niesamowita lekcja, gdy robiłem dla Brytyjczyków „Born to Fly”. Fascynujące dla mnie było podejście kogoś, kto nawet nie mieszka w Polsce, a umie mi to wszystko przygotować, dotrzeć do potrzebnych ludzi, zorganizować. To niewiarygodne, ale w Polsce graniczy z absurdem znalezienie kogoś, kto jest w stanie ci pomóc w zdjęciach. A od Brytyjczyków dostałem niesamowite wsparcie. Wszystko ci się wali, przechodzisz kryzys, medytujesz i nic nie pomaga, zwierzę ma to gdzieś, jesteś w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie… A tu masz człowieka, który jest cały za tobą i filmem. Jest mnóstwo naukowców, którzy śledzą różne tematy, a skarbem jest człowiek, który umie od nich wyciągnąć odpowiednie informacje. 

Z drugiej strony można powiedzieć, że przyroda jest u nas trudna. Bo w Stanach kruki chodzą między nogami, a u nas kruk ucieka od człowieka na półtora kilometra. 

FP: Jak wygląda twoje przygotowanie sprzętowe do różnych produkcji? Np. czym się różni przygotowanie na przykładzie „Dziobem i pazurem”, “Niedźwiedzia” i “Łowców miodu”?

To są kompletnie inne przestrzenie. To jak różnica między opowieścią obyczajową, musicalem i horrorem (śmiech). A nawet większa. Jeśli jesteś nastawiony na długą optykę, na ptaki, to szukasz między krzakami, musisz przestroić mózg na inną częstotliwość. Jak masz malutkie pszczoły, z których każda cię może użądlić, to musisz się z tym oswoić i jeszcze sfilmować coś ciekawego, niepowtarzalnego. To są wyzwania. Musisz w jakimś sensie przechytrzyć przyrodę. Znaleźć odpowiednie podejście. Ja się na pszczołach nie znałem, na niedźwiedziach się nie znałem. Ale chciałem być otwarty na to, co się w przyrodzie dzieje. 

Podam prosty przykład. Od dziesięciu lat mieszkam w Warszawie. Robiłem zdjęcia do programu przyrodniczego. Pada deszcz. Leje. Wiem, że prognoza jest taka, że będzie lało cały dzień. I nic się nie da nakręcić. Nic. A tu nagle czuję potrzebę wyostrzenia zmysłów. Otwieram okno, a tam – cztery metry pod moim oknem – całe królestwo wróbli, cuda robią. Mieszkałem tam wtedy siódmy rok, a nigdy nie widziałem czegoś takiego. I to jest to – chęć zauważenia tego świata. 

Jakieś dwadzieścia lat temu zacząłem samodzielnie robić filmy przyrodnicze. Mam nadzieję, że udaje mi się zauważać ten świat. I że inni też dostrzegają to w filmach, które robię. Myślę, że nagroda, którą dostaliśmy za „Łowców miodu”, w Bristolu, najważniejsza nagroda w kategorii filmu przyrodniczego – właśnie to potwierdza. Chciałem też robić fabuły i dokumenty, ale skoro jako pierwszy reżyser z krajów postkomunistycznych przebiłem się do BBC, najważniejszej instytucji tej branży na świecie, to może jednak nie powinienem rezygnować z filmowania przyrody? 

Lubię być w dzikiej przestrzeni, w mieście się męczę. Człowiek jest bezwzględną istotą, która się przyzwyczai do wszystkiego, może mieszkać nawet w klatce, pod ziemią. Ale chodzi o to, żeby nie zapomnieć, co jest prawdziwą planetą. Od mądrego człowieka słyszałem, że natura jest jednym wspólnym organizmem, a my, ludzie, jesteśmy jakby spoza. Byle żółw genetycznie jest sto razy starszy od człowieka. Jesteśmy rakiem na ekosystemie. Tam gdzie człowiek wchodzi, przynosi destrukcję. Sam jeden tego nie zmienisz. Ale jakieś przebudzenie powoli chyba następuje. Jak już człowiek osiąga totalny kryzys, to się budzi. Pytanie, czy nie będzie za późno? Czy filmy przyrodnicze nie będą ostatnim świadectwem istnienia pewnych gatunków? 

Film „Łowcy miodu” powstał na fali zjawiska wymierania pszczół, ale prawda jest taka, że giną nie tylko pszczoły, a całe mikroświaty zwierząt. Stosując chemię na polach, zabijamy wszystko. Żeby mieć jabłka czy kapustę bez robaków, eksterminujemy żywe istoty. A życie to łańcuch. My też jesteśmy jego częścią. Ważne, żeby ludzie się nad tym zastanowili. Moje filmy – mam nadzieję – skłaniają ich do tego.